Zdzisław Szczypka
Zdzisław SzczypkaZdzisław Szczypka (1954r)
Edukację muzyczną zacząłem mając 10 lat w tzw. „kółku muzycznym” akompaniując chórzystom na skrzypcach.W owych czasach kupno instrumentu było niebywałym wydarzeniem i np. w moim domu, gdzie pracował na posadzie tylko ojciec, powstał dylemat „czy płaszcz zimowy dla taty, czy skrzypce dla synów? – stanęło na skrzypcach. Po kilku latach odkryłem uroki gitary i podobna historia z płaszczem się powtórzyła się, gdy mój brat zdradził w domu, iż przystaję długo przed sklepem muzycznym w Bielsku i wybałuszam „gały” na elektryczną gitarę za szybą.
Pierwszy poważny występ z „zespołem”, moja pamięć odnotowuje w repertuarze piosenek ”Trubadurów” na akademii w „Dniu Nauczyciela”, gdy maszerując w takt „Przyjedź mamo na przysięgę”, mocno stremowani, na szkolnej scenie odśpiewaliśmy swoje do mikrofonu z dworca kolejowego. Po jakimś czasie, zakochaliśmy się jednak w mocniejszej muzyce. Był to przełom lat 60-tych i 70-tych XX-wieku. Sami zaczęliśmy opracowywać utwory: Led Zeppelin, Jimiego Hendixa czy też Deep Purple.
Z płyt pocztówkowych i pożyczanych adapterów „Bambino” wydobywaliśmy dźwięki zachodnich zespołów , a setki razy powtarzane utwory irytowały wszystkich w domu. Myślę nawet, że „Samba Pa Ti” Carlosa Santany jest dla mojej mamy absolutnym standardem i mogłaby ją na pewno dziś jeszcze zanucić. Cierpiała na tym szkolna edukacja, bo najważniejszy był tzw BIGBIT, radio „Luxembourg” oraz MINI-MAX prowadzony przez Piotra Kaczkowskiego. Muzyczna Poczta UKF była z kolei magazynem rzeczy do zagrania z naszymi skromnymi umiejętnościami.
Brakowało sprzętu, toteż pożyczony, 15-to watowy, lampowy wzmacniacz, do nagłaśniania stadionu był wtedy dla nas żródłem szczęścia, choć w czasie pewnego występu, podłączając dwa mikrofony, dwie gitary do tego biednego piecyka ten się zbuntował, zapłonął żywym ogniem i się zepsuł .
Było nas kilku – jak w piosence PERFECTU - kończyliśmy „podstawówkę” i chcieliśmy grać. Zrobiliśmy nawet własne gitary wg wskazań „Młodego Technika”, ale nie nadawały się tak naprawdę do grania, choć byliśmy nimi zachwyceni. Wg obowiązującej mody wymyśliliśmy nazwę : „TOPAZY”
Zaczęliśmy tworzyć repertuar .Około 1971r. zespół BREAKOUT wydał płytę wspaniałą płytę pt
„ Blues”. W jeden wieczór opracowaliśmy większość znanych, słynnych bluesów T.Nalepy – stały się naszymi ulubionymi kawałkami, tak jak niektóre utwory Santany, Ten Years After czy Black Sabbath. Nikt z nas nie znał wtedy angielskiego, nie były dostępne teksty piosenek, więc śpiewaliśmy fonetycznie tak jak udało nam się je usłyszeć. Myślę, że żaden Anglik nie byłby w stanie pojąć w jakim języku my śpiewamy. Nie przejmowaliśmy się tym zupełnie, robili tak w Polsce prawie wszyscy ówcześmi wokaliści!
Występowaliśmy na przeglądach zespołów młodzieżowych (bigbitowych) Polski południowej . Sukcesy były średnie, ale graliśmy za to głośno, z ogromnym entuzjazmem i radością.
Grając od czasu do czasu, zarabialiśmy nawet drobne pieniądze. Ważnym dla mnie przeżyciem związanym z „TOPAZAMI” było to, iż zagraliśmy WTEDY elektrycznie w chybskim kościele.
Po cichu, bez wiedzy dyrekcji naszego klubu, pożyczyliśmy sprzęt do kościoła - była to, pewna niesubordynacja ale i wydarzenie –zespół rockowy w kościele!!! Jakoś obyło się bez śledztwa w tej sprawie i nikt politycznie nie ucierpiał, choć mogło tak się zdarzyć.
W 1974 r. zespół się rozwiązał, „wyemigrowałem” bowiem na studia do Katowic. Na Śląsku nie znalazłem partnerów do rockowego samego grania, choć kręciłem się po takich klubach jak: „AKANT”, KWADRATY”,”PULS” czy „WAHADŁO”.
Znalazłem jednak swoje miejsce w nurcie piosenki studenckiej i poetycko-turystycznej, zwanej dziś „Krainą Łagodności”. Wróciłem do gitary akustycznej i harmonijki ustnej. Z Krystyną i Wackiem Piątkowskimi stworzyłem grupę, napisałem kilka piosenek i zaczęliśmy wyjeżdżać na festiwale studenckie „YAPA” „BAZUNA”,” GIEŁDA w Szklarskiej Porębie”,” Śpiewajmy poezję w Olsztynie” i inne. W latach 1977 – 1984 zdobywaliśmy tam nagrody i wyróżnienie. Występowałem na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie w latach, gdy największe sukcesy odnosił Jacek Karczmarski i przyjaciele z WOLNEJ GRUPY BUKOWINA. Śpiewało się piosenki mające „obalić system” i były to niesamowite przeżycia. Później, (już po studiach) grałem wspólnie z Andrzejem Skupińskim – śląskim poetą, aktorem i satyrykiem. W 1984 r. Wystąpiliśmy też na „Urodzinach pana Janka” w kabaretonie Festiwalu Opolskiego zaproszeni przez Jana Pietrzaka. W następnych latach wycofałem się z występów publicznych. Do dziś pozostało mi „jurorowanie” na lokalnych festiwalach piosenki turystycznej np. „POSTUR” w Andrychowie, wspólne granie ze starymi znajomymi z grup studenckich, oraz rodzinne muzykowanie z synem Mateuszem, który kończy waśnie studia w klasie jazzu Akademii w Katowicach. Na swojej muzycznej drodze spotykałem wielu wspaniałych ludzi – do dziś są moimi przyjaciółmi, i choć z niektórymi nie widuję się zbyt często, to pewnym jest, gdy się już spotykamy, „nocne granie i śpiewania”. Cała ta historia i przyjaźnie zaowocowały niejednokrotnie zaproszeniami do odwiedzin niezwykłych miejsc – Himalaje, Polinezja Francuska.. i udziałem w ciekawych wydarzeniach np. w nagraniach grupy „ATMAN” propagującej w latach 80-tych muzykę graną na etnicznych instrumentach i podobną stylistycznie do dawnego „Osjan” – nagrywałem też z „shantymanami” z grupy „EKT” z Gdyni grając na harmonijce ustnej na płycie „Wreszcie płynę”.
Moją pasją jest zbieranie instrumentów – mam ich ponad dwadzieścia i staram się utrzymywać je w stałej gotowości do grania, nawet te, które przywoziłem z podróży po Indiach i Nepalu Są one niezwykłymi eksponatami w moim zbiorze. Dźwięki sitaru wykorzystałem przy nagraniu utworu „Ocean” z płyty pt. „Wiatrowy blues” będącej jakby podsumowaniem mojej muzycznej działalności. Cała ta strona mojego życia jest wyłącznie pasją-hobby i nie stanowi źródła utrzymania (a jedynie koszty) dla mojej rodziny znoszącej cierpliwie te fanaberie.
Jestem żonaty, mam dwie córki i syna – od 24 lat mieszkamy w Tychach.